OCALENI
Uciekinierzy musieli zmierzyć się z nierówną, przytłaczającą ich siłą; mniej niż połowie udało się wymknąć hitlerowcom. Ogólne warunki w okupowanej Polsce oraz antysemicka postawa części populacji były groźnymi przeszkodami i zdecydowanie zmniejszały szansę uciekinierów (1). Sytuacja uciekiniera żydowskiego była zupełnie różna od sytuacji uciekiniera niebędącego Żydem. Ten drugi mógł po prostu zniknąć w tłumie. Ale nie Żyd.
Pod koniec 1943 roku nie było już żadnych społeczności żydowskich, do których mógłby powrócić ścigany. Shtetle - wsie i małe miasteczka - kiedyś tętniące żydowskim życiem, teraz stały opustoszałe, z domami zdemolowanymi przez wandali szukających ukrytych skarbów. Ukrywanie Żyda oznaczało pewną śmierć osoby czy rodziny, które się na to odważyły. Sobibór oznaczał dla Żyda pewną śmierć, polska wieś czy miasto podnosiły szansę przeżycia tylko minimalnie.
Las także nie oferował zupełnego bezpieczeństwa. Po kraju włóczyły się różni partyzanci i pseudo partyzanckie gangi, rabujące w celu zdobycia środków do życia. Główne polityczne podziemie - Polscy Antykomuniści, Komuniści, Ukraińscy Nacjonaliści, którzy zwalczali wszystkie polskie frakcje, oraz Sowieckie partyzantki, szajki zwykłych bandytów i rozbójników - tworzyli mozaikę „ludzi z lasu". Pomimo tego, że wszystkie grupy mogły się zasadniczo różnić, a nawet być wrogie sobie, istniało z pewnymi wyjątkami, coś wspólnego dla wszystkich a mianowicie gotowość zabicia każdego napotkanego Żyda (2). Chociaż pewna grupa Żydów z Sobiboru, którym udało się wymknąć z pościgu, została później zabita podczas walk z Niemcami w regularnych jednostkach wojskowych, czy tez w oddziałach partyzanckich, to większość została zamordowana przez organizacje nacjonalistyczne czy włóczących się bandytów.
Nawet ci z uciekinierów, którzy mieli szczęście znaleźć schronienie u Polaków, często wpadali w śmiertelne niebezpieczeństwo. Zależy, na jakich ludzi trafili, bandytów gotowych zabić dla pieniędzy, czy tez uczciwych chrześcijan. O jednym takim tragicznym wypadku mówi fragment mojej książki, Z Popiołów Sobiboru:
Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Poprosiliśmy Bojarskiego (ukrywający nas wieśniak), aby oddał nam nasze ubrania, które na początku „pożyczył" i pozwolił odejść. Odpowiedział, że jeżeli odejdziemy, to możemy wpaść w ręce wrogich Żydom partyzantów i powiemy o danych mu pieniądzach. Daliśmy mu kilka złotych monet i się uspokoił. Pewnego dnia Bojarski pojawił się w naszej kryjówce płacząc, że nie może tego dłużej wytrzymać. „Boże", powiedział, „jaki wstyd i hańba okryją moją rodziną, gdy ludzie się dowiedzą, że ukrywam Żydów." Wiedzieliśmy, że chciał więcej pieniędzy i daliśmy mu je bez słowa. Poczuliśmy ulgę, że wymusił pieniacze w ten sposób, zamiast po prostu nas zabić, jak w podobnych sytuacjach robiło wielu jemu podobnych. Następnego dnia pojawił się ze zmartwioną twarzą mówiąc, „Niemcy szukają partyzantów na naszym terenie, przeszukują wszystkie gospodarstwa w pobliżu lasu. Obawiam się, że przeszukają też moje gospodarstwo i dlatego na kilka dni schowam was w bardziej bezpiecznym miejscu." Późną nocą zostaliśmy poprowadzeni do przylegającej do stodoły poddasza. Zauważyłem stojącą w pobliżu taczkę, a na niej wielki, okrągły i szary przedmiot. Podtrzymując mnie pod pachami Bojarski spuszczał w dół przez ciasna dziurą do jakiejś wykopanej w ziemi jamy. Poprosiliśmy go o lampę naftową, aby się jakoś urządzić w naszej nowej kryjówce. Bez słowa podał nam lampę i zamknął otwór zapychając go słomą. Rozejrzeliśmy się. Znajdowaliśmy się w małym dole, długiej na około półtora metra, szerokiej na metr i wysokiej na ponad metr. Wzdłuż „sufitu" położony był jeden grubszy sosnowy pal, zaś w poprzek kilka mniejszych, pokrytych słomą i gałęziami. Na górze musiała być ziemia Małe, okrągłe wejście w rogu daszku, było teraz zapchane słomą. Zastanawialiśmy się, gdzie może być otwór wentylacyjny, gdy usłyszeliśmy kroki na górze, a potem odgłos toczenia czegoś bardzo ciężkiego. W pewnej chwili, tuż nad naszymi głowami, coś spadło z głuchym łoskotem, a główny pal zaczął powoli pękać tworząc literę „V". Szmul natychmiast podtrzymał ramionami sosnowy pal, aby piwniczka nie runęła nam na głowy, a ja usiłowałem wypchnąć słomę z otworu, aby zawołać gospodarza. Niestety, wypychanie było niemożliwe. Zacząłem wiec wyciągać kępy słomy i odkryłem, że otwór blokowało jeszcze coś. „Co się dzieje?" krzyknął Szmul. „Zablokowane! Zablokowane!" wysapałem. Lampa naftowa, która paliła się przez kilka minut zaczęła mrugać, i w końcu zgasła. Nie wolno wpadać w panikę, powtarzałem w duchu... nie wolno nam wpadać w panikę. Spróbowałem zapalić świecę. Zapałka zapaliła się na kilka sekund i zgasła. „Dlaczego do diabła nie chce się palić?" Odpowiedź przyszła szybko: brakuje powietrza. Nic nie widzieliśmy w ciemności, słyszeliśmy tylko swoje ciężkie oddechy. W panice walczyłem o oddech, oczy zalał mi pot ściekający z czoła. Przesuń się, ja spróbuję - wysapał Fredek. Zamieniliśmy się miejscami. On był najsilniejszy... może jemu się uda. Ale jego wysoki wzrost nie pozwala mu, aby w tak ograniczonej przestrzeni złapać równowagę i pchnąć. Było bardzo ciemno i tłocznie. Pozbawieni tlenu byliśmy wyczerpani i bliscy omdlenia, trząsłem się ze strachu. W końcu Fredkowi, nadludzkim wysiłkiem, udało się poruszyć ciężki przedmiot blokujący dziurę, przesuwając go trochę w kierunku pęknięcia w wygiętym stropie. Strumień świeżego powietrza szybko wrócił nas do życia i przecisnęliśmy się na zewnątrz. Na górze zauważyłem, że coś się zmieniło w poddaszu, z którego schodziliśmy do naszej niefortunnej kryjówki. Dwukołowy wózek nie stał z boku, tak jak przedtem, ale częściowo nad naszą nową kryjówką Rączki wózka były podniesione wysoko, a komora wózka nachylona do ziemi. Obok, na zniszczonym teraz dachu ziemianki leżał ogromny kamień młyński. Nie zastanawialiśmy się specjalnie, o co w tym wszystkim chodziło. Fredek natychmiast poszedł poinformować Bojarskiego o wypadku. Wrócił za minutę. „Bojarski ubiera się i zaraz przyjdzie." I uśmiechając się, dodał, „Wiecie, kiedy zobaczył, że idę do niego, przez chwilę wytrzeszczył oczy jakbym był duchem. Potem ścisnął rękami głowę i wykrzyknął, „Jak wy wyszliście?" Zaczęliśmy się śmiać. Ciągle do nas nie docierało, że Bojarski usiłował pochować nas żywcem, a dwukołowy wózek z kamieniem młyńskim miał zaplombować wyjście z kryjówki i uniemożliwić naszą ucieczką. Nagle uderzenie kantem spadającego kamienia młyńskiego rozwaliło główną podporę dachu, tworząc przy okazji ześlizg, po którym przesunięcie ogromnego ciężaru było możliwe. To uratowało nas przed śmiercią. Nigdy nie bylibyśmy w stanie ruszyć tego kamienia, gdyby dach się nie załamał. Patrzyliśmy na wielką sylwetkę Bojarskiego zbliżającego się do nas ciemną nocą Dobrze, chłopcy - powiedział, musicie wrócić do starej kryjówki Później pomyślimy o czymś innym. Następny zamach zdarzył praktycznie w pierwszą rocznicę mojego przybycia do Sobiboru. W nocy 28 kwietnia 1944 roku nie otrzymaliśmy jedzenia. Leżeliśmy, głodni i zrezygnowani, kiedy usłyszeliśmy ciche stąpanie koło stodoły. Rozpoznaliśmy chód Bojarskiego. Może nie mógł wcześniej, może teraz niesie nam jedzenie. Kroki zatrzymały się. Usłyszeliśmy odchylenie deski zasłaniającą wejście. Fredek wyciągnął się na brzuchu i wślizgnął w otwór w słomie. Chwila ciszy i huk wystrzału. Usłyszałem krzyk Freda Kostmana, „O cholera, Niemcy!" Deska z trzaskiem wróciła na swoje miejsce i teraz słychać było tylko chrapliwe, ciężkie, sapanie Fredka. Siedzieliśmy ze Szmulem oparci o ścianę. Wstrząsany konwulsjami Fredek rzucał się w na wszystkie strony opryskując nas przy tym krwią Po początkowym szoku i oszołomieniu zdaliśmy sobie sprawę, że przyszła kolej na nas. Ciągle wydawało nam się, że to jakiś koszmar, rodzaj strasznego snu. Ale ciało Fredka było zbyt realne. Aby się do nas dostać przez zrobione w kryjówce wejście, trzeba było wpełznąć leżąc płasko na brzuchu. Pierwszego z nas, nieświadomego sytuacji, mogli łatwo w ten sposób zabić. Jednak teraz już mogliśmy być dla nich zbyt niebezpieczni. Zdecydowali się, więc na rozebranie kryjówki. Usłyszeliśmy jak spychają siano pokrywające nasze schronienie. Wiedzieliśmy, że była to nasza ostatnia chwila. Stłoczeni i zupełnie bezbronni, czuliśmy się złapani w pułapkę. Szmul zaszył się w gęstym i zbitym sianie przy ścianie stodoły. Zrobiłem to samo. Czekaliśmy. Ściągnęli ostatnie pęki siana i wielki stół, pod którym się ukrywaliśmy został odkryty. Nie ma ich tutaj, - powiedział zdziwiony głos całkiem blisko mnie. Szukali. Przykrywająca mnie cienka warstwa słomy została ściągnięta. Mam go, - krzyknął radośnie młody chłopak. Błagałem go, aby nie strzelał i darował mi życie. Przytrzymując lampę spojrzał mi prosto w oczy. Widziałem jego twarz i wylot zardzewiałej lufy pistoletu. Gdzie jest pierwszy? - zapytał. Odpowiedziałem: Nie żyje. A gdzie jest drugi? - obok mnie. Prosiłem żeby mnie nie zabijał, ze mu nic nie zawiniłem... Ten patrzył prosto w oczy. Usłyszałem strzał pistoletu i poczułem ostre, palące szarpnięcie pocisku pod szczęką Zadzwoniło mi w uszach. Instynktownie wziąłem głęboki wdech, zamknąłem oczy i osunąłem się na ziemię. Mijały sekundy. Nie czułem bólu. Nie wiedziałem czy byłem żywy czy było to już życie po śmierci? W dzieciństwie wujek powiedział mi, że przez trzy dni po śmierci rosną nam włosy i paznokcie, czujemy i słyszymy dźwięki, chociaż nie jesteśmy w stanie zareagować. Nieznacznie otworzyłem jedno oko. W słabym świetle lampy naftowej zobaczyłem mężczyznę, który do mnie strzelił. Rozmawiał z kimś cichym głosem. Teraz wiedziałem, że byłem żywy. Przez moment pomyślałem, czy nie poprosić go, aby strzelił do mnie jeszcze raz. Jeżeli mnie zostawi z kula w głowie, będę tylko cierpiał, a i tak później umrę. Albo pochowa mnie żywcem. Nie poruszyłem się jednak. Poczułem pętlę wokół stóp. Ciągnęli mnie na zewnątrz, najwyraźniej przeszkadzałem im w dotarciu do Szmula. Położyli mnie w błocie. Byłem nagi. Była zimna noc i siąpił słaby deszczyk. Otworzyłem oczy i przyglądałem się ciemnym sylwetkom mężczyzn przed naszą kryjówką. Moje myśli biegły jak szalone. Może powinienem spróbować ucieczki? Usiadłem w błocie. Usłyszałem odgłosy zbliżających się kroków i z powrotem się położyłem. „Lepiej będzie dać mu jeszcze jedna kulkę". Rozpoznałem głos Bojarskiego i zamarłem. Starałem się wyglądać tak sztywno i tak martwo, jak tylko mogłem sobie wyobrazić trup powinien wyglądać. Nie mogłem tylko opanować drżenia. Prawdopodobnie w ciemności było ono niezauważalne. Poczułem na ustach czyjaś rękę. Wstrzymałem oddech. W chwili, gdy niemal rozrywało mi płuca dłoń podniosła się. Potem ktoś zaczął obmacywać moje palce, przypuszczalnie szukając pierścionków i usłyszałem: „Nie marnujmy naboju, on jest już sztywny." W chwili, gdy odchodzili, całkowicie owładnęło mną drżenie, które usiłowałem do tej pory opanować. Dobiegł do mnie z kryjówki krzyk Szmula: „Nie strzelajcie! Nie strzelajcie! Ja chcę żyć!" Usłyszałem strzał. Potem drugi. Znowu krzyk Szmula, ostatni stłumiony strzał, a potem zupełną ciszę... Wrócili do mnie i ciągnąc za pasek owinięty wokół moich stóp wciągnęli mnie do stodoły. Raz jeszcze przeszukali siano i wyszli. „Zakopiemy ich jutro, do tego czasu nie zgniją i w dzień będziemy mogli przeszukać ich dokładniej." Kiedy odeszli wyczołgałem się i pobiegłem do lasu (3).
Przykłady takie można mnożyć. Berl Freiberg opowiada, co przytrafiło się jego grupie uciekinierów:
„Trzeciego dnia po ucieczce siedzieliśmy na polanie, opatrując rany, gdy zauważyliśmy uzbrojonego mężczyznę... Podszedł do nas i zaczęliśmy rozmawiać. Pytał, kim jesteśmy i zdecydował, że zabierze nas ze sobą, do swojej grupy. Zapytał czy nie jesteśmy głodni i powiedział, że przyniesie nam jedzenie. Wrócił z cała bandą uzbrojonych wieśniaków i dał nam chleb. Siedzieliśmy jedząc, a oni pytali nas czy mamy broń i złoto. Kazali nam oddać broń. Powiedzieli nam, że tak się robi, taki jest zwyczaj, później nam wszystko oddadzą. Oddaliśmy im tych kilka sztuk lekkiej broni, jaką mieliśmy, chociaż wiedzieliśmy, że nie powinniśmy tego robić. Zaczęli do nas strzelać. Byliśmy w pułapce! Nie mieliśmy nic, czym moglibyśmy się bronić i skończyło się masakrą. Uciekliśmy z Sobiboru, aby zastrzelili nas tacy jak oni." (4)
Piętnastoletniemu Berlowi udało się uciec. Przez jakiś czas włóczył się po lesie, potem dołączył się do pięciu ukrywających się Żydów sobiborskich.
Leon Feldhendler prowadził grupę uciekinierów, wśród nich braci Józka i Davida Serczuków oraz lekko rannego w nogę Siemiona Rosenfelda, który w dniu powstania skończył 22 lata. Po kilkudniowej włóczędze po lesie natknęli się na kryjówkę, w której ukrywało się ośmiu Żydów, w tym pięciu z Sobiboru. Po dwóch tygodniach grupa Feldhendlera rozdzieliła się, a sam Leon wyruszył w kierunku Kraśnika. We wsi Madejowe Stare znalazł schronienie – został ukryty przez polskich wieśniaków, Jana Wilebę i Stefanię Sadło. Później dołączył do oddziału partyzanckiego pod dowództwem porucznika Radeckiego (5).
Pozostali członkowie jego grupy wciąż ukrywali się w lesie. Śnieg zdradził ich ziemiankę i zostali otoczeni przez uzbrojoną bandę grasująca po lesie. Nieuzbrojeni nie mieli żadnych szans. W masakrze sześciu zginęło na miejscu i tylko jednemu z nich, Rosenfeldowi, udało się uniknąć śmierci. Bandyci bali się wejść do kryjówki wiec wrzucili do środka granat, po czym zaczęli rozbierać dach ziemianki. Rosenfeld, złożył razem trzy naboje karabinowe, które miał jeszcze z Sobiboru, umieścił je miedzy pniami i podpalił. Ta niewielka eksplozja wystraszyła bandytów. Uciekli. A Rosenfeld uratował swoje życie.
Po wyzwoleniu Rosenfeld zgłosił się do Armii Czerwonej, gdzie doszedł do stopnia sierżanta. Został dwa razy ranny walcząc z Niemcami, ale udało mu się dojść do Berlina. Na ruinach Kancelarii Hitlera wyrył bagnetem napis na ścianie: „Baranowicze - Sobibór - Berlin," - swój szlak z getta do samego jaskini bestii (6).
Kilka dni po powstaniu grupa 21 uciekinierów, z którymi był Shlomo Szmajzner, została nieoczekiwanie otoczona w lesie przez partyzantów. Początkowo pozornie przyjacielscy partyzanci zabrali Shlomowi karabin, obrabowali bezbronnych uciekinierów i w większości wymordowali. O wydarzeniu tym mówi fragment książki Shlomo:
Jeden z chłopów, który wydawał się być ich dowódcą kazał nam podnieść ręce do góry, aby mógł nas sprawdzić. To, co zdarzyło się potem było prawdziwa masakra Ci z nas, którzy mieli jeszcze złoto czy jakieś kosztowności stracili wszystko... Wtedy zdałem sobie sprawę, ze wpadliśmy w ręce wrogich partyzantów. Przez głowę przeleciała mi rozpaczliwa myśl, „Jesteśmy załatwieni!" Huknął pierwszy strzał. Błyskawicznie rzuciłem się na ziemię. Salwy strzałów nasiliły się. Leżałem udając martwego. Bandyci odeszli w przekonaniu, że ich ohydne zadanie zostało zakończone. Kiedy uświadomiłem sobie, ze wokół mnie panuje zupełna cisza, powoli podniosłem głowę i zobaczyłem, że nie widać już naszych oprawców. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zauważyłem, że Majer i stary krawiec, Jankiel, zrobili to samo, co ja. Wszyscy pozostali nie żyli... To, że ciągle byłem żywy musiało być cudem, biorąc pod uwagę, że wystawieni byliśmy na bezpośredni, otwarty ogień.
Straszliwie przestraszeni, natychmiast opuściliśmy to ponure miejsce. Było nas teraz tylko trzech, pozostali chłopcy byli już w Wieczności. Przeżyli tyranię niemiecką i to nie Sobibór ich wykończył. Ponieśli śmierć z rak polskich wieśniaków (7).
Były również wydarzenia inne, gdzie Polacy z narażeniem życia czynnie pomagali zbiegom z Sobiboru. Regina Feldman (Zielińska), młoda 19-letnia uciekinierka z Sobiboru, nie wahała się, gdy zapukała w drzwi mieszkania swojej koleżanki, Polki. Znalazła tam opiekę i pomoc. Koleżanka oddala jej własny dokument (kenkarte) i pomogła w wyjeździe do pracy w Niemczech. Regina przeżyła wojnę jako opiekunka dziecka w niemieckiej rodzime w Frankfurcie. Obecnie mieszka w Australii.
Kurt Thomas, czeski Żyd przywieziony do Sobiboru błądził cztery dni w lasach aż dotarł do wsi Siedliszczki koło Piask Lubelskich. Przed wywiezieniem pracował tam przez jakiś czas na gospodarstwie rolnym. W obcym kraju, nie znając języka, całą jego nadzieją był Pan Podsiadło i jego żona Anna. Pracując u nich poznał ich jako ludzi uczciwych i był pewny ze nie odmówią pomocy.
Czekał w krzakach do wieczora aż parobek opuścił gospodarstwo. Gdy gospodarz jak zwykle obchodził obejście zawołał do niego z ukrycia - „Gospodarzu, ratuj!" I uratował. Kurt Thomas mieszka teraz w Ameryce.
A Szlomo Szmajzner? Co się z nim stało? Zacytuje fragmenty z udzielonego mnie wywiadu:
Po krwawej rzeźni jaka nam urządziła „partyzantka" straciłem karabin który zdobyłem w powstaniu. Wszystko sprzysięgło się przeciw nam: Polacy, Niemcy, głód, błoto i niepewność życia. Jankiel, mój towarzysz, się odezwał. Niedaleko w tej okolicy w Tarnowie Dużej mieszka pewien Polak. Człowiek obyty w świecie, dobry i uczciwy, któremu można zaufać. Wyjechał kiedyś za chlebem do Ameryki, zarobił trochę grosza i wrócił do Polski. Zmęczeni ruszyliśmy w drogę. Po dwóch dniach w nocy zastukaliśmy delikatnie w okno. Gospodarz widząc nas natychmiast otworzył drzwi i przyjął nas bardzo ciepło. Cała rodzina wraz ze starą babcią uwinęła się i szybko stół był zastawiony jedzeniem. To był cud. Nasz wybawca w beznadziejnej sytuacji nazywał się Józef Albiniak. Następnej nocy Józef zaprosił nas do pokoju na czekający nas obiad. Jedliśmy z zapamiętaniem jak nigdy przedtem, kiedy Pan Józef Albiniak się odezwał:
„Moje dzieci, jedno jest pewne, nie pójdziecie do partyzantki. Tutaj jest niebezpiecznie. Zadecydowałem przechować was do końca wojny a ona się wkrótce skończy. Chce pokazać światu ze to ja uratowałem uciekinierów z Sobiboru. I będę bardzo dumny z tego.”
Za pieniądze zabrane z Sobiboru Józef kupił nam ubranie i buty, oraz dla mnie pistolet. Teraz mnie Niemcy mnie żywego nie dostaną. Resztę wszystkich pieniędzy, złota i innych kosztowności chciałem dać Józefowi. Nasz Anioł odmówił.
Mogę opisać więcej takich Polaków, niestety kilku prosiło, czy to ze względu na skromność, czy tez z innych powodów o nie podawanie ich nazwisk i miejscowości. Po prostu mówili to była chrześcijańska powinność i nic więcej.
Wyzwolenie nie oznaczało końca zabijania Żydów. Josef Kopf, inicjator ucieczki Waldkommando został zabity w sierpniu 1944 roku przez „przyjaciół", gdy pojechał na wieś odebrać zostawione tam na przechowanie swoje rzeczy. Tego tragicznego losu nie uniknął nawet jeden z dowódców powstania w Sobiborze, Leon Ferhendler, został zastrzelony po wyzwoleniu w swoim mieszkaniu, w Lublinie na Królewskiej 4. Podzielił los wielu uciekinierów, którzy przeżyli Sobibór (8). Żona jego Perlmutter z Krasnegostawu, również ocalona, dostała pomieszania zmysłów.
Sasza Peczerski z bratem spędził wiele lat w sowieckim wiezieniu. NKWD podejrzewało, że Sasza jako Żyd mógł przeżyć tylko dzięki kolaboracji z wrogiem. Został wypuszczony po latach, gdy jego historia została potwierdzona. Sasza zmarł w styczniu 1991 roku.
_____
тут поданы фаилии которые спаслись
http://www.muzeum.wlodawa.metronet.pl/index_sobibor.htm
ofiarami Sobiboru było 250.000 Żydów i około 1.000 Polaków (Chrześcijan).
пленных было 250 000 евреев и около 1000 поляков
http://www.muzeum.wlodawa.metronet.pl/index_sobibor.htm